znowu: zachody. Podniósł się również. - Nie wierzę własnym uszom! zachody. Mark czuł się kompletnie ogłuszony. Była prawie siódma wieczorem, właśnie przywiózł do zamku Henry'ego, abso¬lutnie przekonany, że na tym koniec bezsensownego prze¬rzucania się dzieckiem. Ponieważ miał to być jego ostatni dzień z Henrym, odłożył na bok wszystkie inne sprawy i poświęcił się wyłącznie bratankowi. Nie miał pojęcia, jak wspaniale można spędzić czas z takim malcem! Owszem, było to męczące, ale jednocześnie dawało tyle radości i energii, że... że warto było. wówczas swoim szalem i delikatnie pocałował. Róży od razu poprawiło to nastrój, ale przekornie postanowiła tego wszystkie żebra. Clark miał kilkudniowy zarost, nie z powodu mody, lecz dlatego, że przestał się golić. Ciemna czupryna przerzedziła się nieco, czyniąc czoło i brwi bardziej wyrazistymi, niż pamiętała. Miał zaczerwienione oczy, a w jego oddechu wyczula chyba alkohol. Puścił jej rękę i cofnął się, jakby nagle uświadomił sobie, jak złe mógł zrobić na niej wrażenie. - Chyba nie powinienem być zaskoczony twoją wizytą - powiedział. - Przyjechałaś na pogrzeb Danny'ego? - Tak. Wczoraj rano. Zdążyłam na nabożeństwo. Właśnie wyjeżdżam. - Przykro mi, że nie pojawiłem się na pogrzebie. Po prostu, wiesz... - machnął ręką w stronę domu, jakby to wyjaśniało niemożność uczestniczenia w uroczystości. - W porządku, rozumiem. Rozmowa się urwała. Sayre nie potrafiła spojrzeć Clarkowi w oczy. Onieśmielenie było typową reakcją przy spotkaniu z dawną miłością, po latach niewidzenia. Tym razem były jednak znacznie poważniejsze powody, które sprawiały, że oboje czuli się w swojej obecności bardzo niezręcznie. - Co teraz porabiasz? - spytała wreszcie, nadając głosowi odcień sztucznej wesołości. - Pracuję w odlewni. Sayre sapnęła z niedowierzaniem. - Odlewni Huffa? Clark zaśmiał się krótko. - To jedyna odlewnia, jaką tutaj mamy. - Jako kto? Wzruszył ramionami. - Ładuję piece. Na nocną zmianę. W pierwszej chwili pomyślała, że padła ofiarą głupiego żartu, ale gdy spojrzała w jego podkrążone, zapadnięte oczy, zobaczyła w nich czarny, niezgłębiony smutek i rezygnację. Jej ojcu udało się zniszczyć życie tego mężczyzny tak bardzo, że równie dobrze mógł go zastrzelić na samym początku, tak jak się kiedyś odgrażał. - Przynajmniej jakoś zarabiam na życie - rzucił Clark, uśmiechając się z wysiłkiem. - Chcesz wstąpić na kawę? Opuściła głowę, żeby nie zobaczył jej konsternacji. - Nie, muszę zdążyć na samolot. Mimo wszystko dziękuję. - Była pewna, że nie spodziewał się, iż przyjmie zaproszenie. Powiedział to bez przekonania, wyłącznie z uprzejmości. Po kolejnej przedłużającej się niezręcznej chwili milczenia, spytał łagodnie: - Czy jesteś szczęśliwa w Kalifornii, Sayre? - Skąd wiesz, gdzie mieszkam? - Daj spokój. Wiesz przecież, jak tutaj jest. Poczta pantoflowa. Pracujesz jako architekt, prawda? - Dekoratorka wnętrz. - Pewnie jesteś dobra w tym, co robisz. Masz... masz rodzinę? Potrząsnęła głową. - Moje małżeństwa nie trwały zbyt długo. - Ja jestem żonaty, już drugi raz. - Nie wiedziałam. - Czworo dzieci, trójka jej, jedno wspólne. Chłopak. - To cudownie, Clark. Cieszę się z twojego powodu. Pokiwał głową, wsunął dłonie do tylnych kieszeni spodni i spojrzał na swoje bose stopy. - Tak. W końcu wszyscy robimy wszystko, co w naszej mocy. Rozgrywamy karty, które rozdało że nie trzeba nic kupować. Wystarczy jedno twoje słowo i będziemy mogli zabrać się do roboty! - Brać na siebie odpowiedzialności? - wtrąciła z furią. - Tak, wiem. Podobno przez całe życie uciekasz przed an¬gażowaniem się w cokolwiek. Pani Burchett mówi, że to - Sama o sobie decyduję. On doskonale o tym wie. na przemian kopali leżącego. - Zostawcie go! - Sayre chwyciła jednego z nich za koszulę i szarpnęła do tyłu. Mężczyzna odwrócił się, zaciskając pięści. Zamarł, widząc, kto go odciągnął. Sayre przecisnęła się przez tłum, stając obok dwóch demonstrantów, pochylonych nad Beckiem. - Przestańcie! - krzyknęła, gdy jeden z nich zamachnął się, aby wymierzyć leżącemu mocnego kopniaka. Napastnik zawahał się i spojrzał na nią. Wykorzystując moment oszołomienia, Sayre odepchnęła go na bok i uklękła obok Becka. Jego twarz pokryta była krwią i potem, ale nie stracił przytomności. Sayre spojrzała na Luce Daly. - Odwołaj ich! W ten sposób niczego nie osiągniesz. - Ale będę miała satysfakcję. Sayre zerwała się na równe nogi, stając twarzą w twarz z żoną Clarka. - A Clark? Czy dzięki temu poczuje się lepiej? Wczoraj w nocy to Beck zawiózł go do szpitala - dodała, widząc cień niepewności w oczach Luce. - Nadal jest jednym z nich. - Ja nie jestem. - Jasne - rzuciła Luce pogardliwie. - Tylko z urodzenia, Luce. Nie mogę nic na to poradzić. Nie jestem jedną z nich i nie sądzę, byś naprawdę uważała, że jestem. Wiem dlaczego mnie nie lubisz - ciągnęła, gdy jej rozmówczyni nie wykazała chęci do dyskusji. - Rozumiem cię, ale przysięgam, że nie jestem twoją rywalką. Clark jest twoim mężem. Kocha cię, a ty kochasz jego. Uczyń atak na niego czymś znaczącym, Luce. Czymś więcej, niż tylko zemstą za to, co stało się wczoraj w nocy, i za to, co zdarzyło się dawno temu, zanim jeszcze Clark cię poznał. - Spojrzały sobie prosto w oczy i Sayre wyczuła, że Luce stopniowo się uspokaja. - Jeśli chodzi o tych, którzy pobili Clarka, to mogę wierzyć słowu Merchanta, że zostaną ukarani? - spytała wreszcie. - Nie musisz wierzyć jemu. Masz na to moje słowo. Luce wpatrywała się w nią długo, a potem odwróciła się do mężczyzny z mikrofonem i skinęła szorstko głową. Agitator kazał odsunąć się ludziom otaczającym Becka. Sayre przyklękła i wsunęła dłonie pod jego ramiona. - Będziesz w stanie wstać? - Tak, ale powoli. Beck nie pozwolił zabrać się do szpitala. - Ostatnio byłem na pogotowiu więcej razy, niż potrafię zliczyć - skrzywił się boleśnie, odpowiadając na jej sugestię. - Na pewno masz połamane żebra. - Nie. Wiem, jak to jest. Kiedyś złamałem dwa. Futbol. Nie jest tak źle. Po prostu zabierz mnie do domu. Trzymał się za bok, zaciskając zęby, gdy Sayre skręciła z szosy na drogę wiodącą do jego domu. - Wychodząc, zamknij za sobą bramę - poprosił. - Media. Sayre nie pomyślała o zainteresowaniu prasy wydarzeniami tego poranka, ale naturalnie znajdą się one w wiadomościach. Dziennikarze będą na pewno szukać kogoś z Hoyle Enterprises, żeby przeprowadzić z nim wywiad. Bez wątpienia Nielsona też. Nie zatrzymała się przed domem, lecz podjechała od tyłu. - Co robisz? - Tutaj nikt nie zobaczy mojego samochodu. - Sayre, nie musisz mnie odprowadzać do domu. - Wasza Wysokość też powinien. - Spytaj go, czy był kiedyś Poszukiwaczem Szczęścia...
- Nie bezpośrednio. Nie byli sobie aż tak bliscy. - Mieszkali w tym samym domu. - To prawda, mieli ten sam adres zamieszkania, ale rzadko spędzali razem czas. Gdy zaś do tego przychodziło, zazwyczaj towarzyszyli im wtedy Huff i Beck Merchant. Widywali się oczywiście w pracy, ale zajmowali się czym innym i komunikowali się bezpośrednio z Huffem, a nie ze sobą. Nie przebywali w tych samych kręgach towarzyskich, zwłaszcza od czasu, gdy Danny zaangażował się w sprawy duchowe. - Jessica przerwała. - Wydaje mi się, że z tym właśnie wiązał się problem Danny'ego. Zmagał się z jakimś konfliktem moralnym. - Jakim? - Sama chciałabym wiedzieć, zwłaszcza jeżeli przez to umarł. Bolała mnie jego rozterka i prosiłam niejednokrotnie, żeby porozmawiał o tym, co go dręczy, ze mną, z pastorem lub z kimś, komu ufał. Danny odmówił. Powiedział tylko, że nie może stać się chrześcijaninem, jakim powinien być lub jakim powinien się stać zdaniem innych. - Miał wyrzuty sumienia? Jessica pokiwała głową. - Powiedziałam mu, że nie ma takiego grzechu lub zaniedbania, którego Bóg by nam nie wybaczył. Danny obrócił to w żart. Powiedział, że najwyraźniej Bóg nie spotkał jeszcze Hoyle'ów. - Uważasz zatem, że Danny nigdy nie uporał się ze swoim problemem? Sayre miała płonną nadzieję, że po tym, jak odmówiła rozmowy z bratem, brat znalazł jakąś życzliwą duszę, kogoś, kto go wysłuchał i pocieszył. Jessica jednak pokręciła powoli głową. - Nie sądzę, że to zrobił i boli mnie myśl, że umarł, nie zaznawszy spokoju w sercu. - Może w końcu odnalazł spokój - rzekła Sayre, znów na przekór wszystkiemu pragnąc, aby jej słowa stały się prawdą. Jessica spojrzała na nią i obdarzyła ją łagodnym uśmiechem. - Dziękuję, że to powiedziałaś, ale nie sądzę, by Danny odzyskał spokój. Im więcej rozmawialiśmy o małżeństwie i przyszłości, tym bardziej uginał kark pod ciężarem swojej tajemnicy. To tylko podejrzenia, ale... - Proszę, powiedz mi. - Nieustannie martwił się warunkami pracy w odlewni. Nie był dumny z reputacji fabryki, z łamania przepisów OSHA i tym podobne, ale mimo to zatrudniał tam nowych ludzi. Wiedział, że ich praca niesie z sobą ogromne niebezpieczeństwo, zwłaszcza przy tak minimalnym prze-szkoleniu, jakie przeszli. Może nie potrafił z tym już dłużej żyć. Do drzwi zapukała kobieta z recepcji. Przeprosiła za przerwanie rozmowy i powiadomiła Jessicę, że przybyła grupa przedszkolna na wysłuchanie kolejnej bajki. - Dwadzieścioro aniołków dopytuje się o ciocię Jessicę - rzekła. - Nie wiem, jak długo zdołamy ich jeszcze utrzymać w ryzach. Kiedy wychodziły z magazynu, Sayre poprosiła Jessicę o przysługę. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby odkryć, co przydarzyło się Danny'emu. Czego potrzebujesz? - Informacji. Czy znasz kogoś, kto pracuje w sądzie? Nastroje w hali fabrycznej były pogrzebowe, przytłaczające, mroczne i depresyjne, jak samo pomieszczenie. Beck zauważył to od razu, gdy zszedł na dół i ruszył w stronę feralnego podajnika, który zeszłej nocy stał się przyczyną tragicznego wypadku. Wszyscy pracowali, ale bez widocznego entuzjazmu i w całkowitej ciszy. Nikt nie patrzył mu w oczy, ale Beck czuł ich - Dobrze jej tak, niech ma nauczkę - mamrotał pod no¬sem, wspinając się po schodach. - Co ona sobie właściwie myśli? Że może rządzić moim życiem? Beck spędził z nią część wieczoru. - Wciąż wypełnia zadanie? - Właściwie to nie. Uratował ją przed Klapsem Watkinsem. Chris zatrzymał się na półpiętrze. - Co proszę? Huff odwrócił się z uśmiechem, potrząsając głową. - To, co powiedziałem. Beck pojechał do miasta na burgera i zobaczył Sayre w restauracji, co samo w sobie go zdumiało. Był tam również Klaps, ze swoimi wielkimi uszami i całą resztą, i próbował ją poderwać. Huff przekazał Chrisowi to, co powiedział mu Beck. Kiedy skończył, Chris potrząsnął głową z mieszaniną rozbawienia i konsternacji. - Co do diabła Klaps Watkins miałby do zaoferowania Sayre? - Ostatnią rzeczą była zniewaga wobec naszej rodziny. - Huff zmarszczył brwi. - Cieszę się, że Beck tam był. Wiadomo, czego chciał ten biały śmieć. Beck zadzwonił do mnie, jak tylko rozstał się z Sayre. Pojechał za nią do motelu i został, póki nie weszła do pokoju. Sayre wiedziała o towarzystwie i pewnie się domyśliła, że Beck opowiedział mi o wszystkim przez telefon. I ujął to tak - że gdyby wzrok mógł zabijać, byłby już trupem. - Nie zdziwiłbym się. - Sayre twierdzi, że zdecydowała się zostać na noc, żeby odpocząć i wyruszyć z samego rana, ale nie jestem przekonany, że to jedyny powód jej decyzji. Chyba żałuje, że była nieobecna, kiedy rodzina jej potrzebowała. - Przeceniasz ją - odparł Chris. - Osobiście nie sądzę, żebyśmy ją obchodzili. - Nie bądź taki pewny. Beck twierdzi, że chciała czegoś się dowiedzieć o sprawie Iversona. - Jak to miło z jej strony, że wreszcie się tym zainteresowała. Huff uśmiechnął się, słysząc sarkazm w głosie Chrisa. - Wydaje mi się, że twoja siostra ma wyrzuty sumienia, iż nie było jej przy tobie, kiedy potrzebowałeś pomocy. Zapewne dręczy ją również to, że nie było jej tutaj dla Danny'ego. - Co nasza droga Sayre mogłaby zrobić dla niego, czego myśmy nie zrobili? Stanęli w ocienionym przedpokoju. Huff zerknął w stronę zamkniętych drzwi do pokoju Danny'ego. - Prawdopodobnie nic. Do diabła, nigdy nie potrafiłem zrozumieć tego chłopaka. Myślę, że strata matki w tak młodym wieku spowodowała, że nigdy się nie pozbierał. Chris położył dłoń na ramieniu ojca. - Mam nadzieję, że teraz ma wszystko, czego potrzebuje. I że odnalazł spokój. Z tymi słowy pożegnali się i ruszyli każdy do swojej sypialni, Huff, nieczęsto zmęczony, tym razem byt wyczerpany. Usiadł w fotelu naprzeciwko okien, które wychodziły na trawnik na tyłach domu i rozciągające się poza nim rozlewisko. Zmartwienia, które miał nadzieję zostawić na ganku, teraz powróciły. Chris dołożył się jeszcze do nich najnowszymi wiadomościami o Mary Beth. Poza tym była Sayre, tryskająca nienawiścią do niego. Do niego. Własnego ojca. Nie miał żalu do Laurel za to, że umarła i zostawiła go z trójką dzieci do odchowania. Zrobił, co uważał za najlepsze dla nich wszystkich, ale jedynie Chris wykazywał się odpowiednimi cechami charakteru. Życie było skomplikowane, chociaż oczywiście znacznie lepsze od jego alternatywy. Huff nie wierzył w życie po śmierci. Kaznodzieje mogli sobie mówić co chcieli o skarbach czekających na ludzi w niebie, ale jego zdaniem, kiedy nadchodził koniec, był definitywny. To wszystko, co przynosiła pani Śmierć. Była tylko i wyłącznie tym - śmiercią. Huff nie oponował przeciw
- Wyjściem? że jest jakiś inny powód, dla którego wolisz trzymać się od - Wstaniemy bardzo późno! - radośnie
- Zrobisz, jak zechcesz. Choć przyznam, że byłoby mi - Dam ci dwadzieścia, żebyś mógł kupić silnego – Są dwie możliwości. Albo nasz przyjaciel zobaczył mnie w
Owszem, dal słowo, ale... Ale była zbyt piękna, zbyt niezwykła. - W szafie jest walizka - poinformowała, nagle skłonna do pomocy. - Czy może przypadkiem to pani jest ciocią Tammy? - Nie - odparła zdecydowanie. - Nienawidzi duchów przeszłości. Tak naprawdę Mark boi się duchów. Czegoś, czego nie ma. - Chętnie cię posłuchamy - tym razem Róża odpowiedziała w imieniu swoim i Małego Księcia. - Może ty masz taki zwyczaj, ja nie. W życiu nie byłam na uroczystej kolacji. - Słucham?! Isobelle wściekła się